Drzewo
Dodane przez olek dnia Listopad 18 2008 11:00:29
Drzewo

Narodziło się i wyrosło prawie dwa lata temu. Tuz przed domem, a przecież dookoła było szczere pole. Miało wokół tyle miejsca, a pojawiło się tuz pod słomiana strzecha wiejskiego dachu. Obok wyrósł dąb. Tyle lat było to zawsze puste miejsca, przez tyle lat nie znalazł się nikt, kto posadziłby chociaż zwykły krzak. A dąb wyrósł sam. Pojawił się nieoczekiwanie i dlatego zaskoczony gospodarz zauważył go dopiero w drugim roku jego życia. Stał wobec tego mężczyzna długo przed drzewem i zastanawiał się co robić ? To wyczekiwanie oznaczało dla drzewa : ŻYCIE albo ŚMIERĆ. I pewnie historia skończyłaby się tragicznie, bo w umyśle gospodarza dojrzewała decyzja o pozbyciu się drzewa, ale nieoczekiwane nadejście burzy i pierwsze wiosenne grzmoty piorunów spłoszyły mężczyznę. Gdy wbiegał do domowych drzwi, poczuł na plecach pierwsze krople nadchodzącego deszczu. Dąb ocalał !
Nigdy więcej pan domu nie wracał do swej przerwanej decyzji. Wobec tego drzewo rosło w siłę i na wysokość. Jego zielony płaszcz z liści przynosił latem chłód i cień. Żar słoneczny stawał się mniej uciążliwy, a drzewo było o tej porze roku jednym z najbardziej popularnych miejsc w całej zagrodzie.
Właściciel domu często wpatrywał się w konary drzewa, cos tam pewnie myślał, ale zawsze później uśmiechał się do siebie i machał ręka, coś mruczał pod nosem i w sumie był zadowolony , że drzewa nie ściął. Dlatego dąb.
I przyszła wojna. Drzewo w niezmąconym spokoju rosło coraz wyżej. Jego konary nabrzmiewały, stawały się grubsze i silniejsze i dawno już przerosły dach budynku. A korzenie wkręcały się coraz głębiej w ziemię, ich pędy rozchodziły się we wszystkich kierunkach jak siec pajęcza. Korona drzewa wkrótce mogła objąć cały , rozległy horyzont roztaczający się gdzieś hen, kilka kilometrów w różnych kierunkach.
I przyszedł taki dzień , kiedy na drzewie pojawiły się kwiaty i po raz pierwszy wydało owoc. A gdy nastała jesień owoce rozsypały się dookoła na ziemię. Upadając na twardy grunt rozsypywało się ziarno.

Część pierwsza : ŚMIERĆ

Do budynku dochodziły czasem odgłosy wojny. Z reguły panowała jednak niczym nie zmącona cisza. Tego dnia pod wiejski budynek zajechała furmanka. Gospodarz wyszedł na ganek i przywitał się. Rozmowa była krótka, choć często przyjezdni pokrzykiwali na właściciela posesji. Na wozie drabiniastym leżało ciało młodego człowieka. Rozmowy trwały nadal . Po chwili gospodarz przyniósł białe prześcieradło i trzy szpadle. Mężczyźni nieopodal drzewa zaczęli kopać dół.
Drzewo czuło się ranione, gdy ostrze szpadli nacinały jego korzenie. Cierpliwie znosiło jednak ból. Po pewnym czasie wykopano dość głęboki dół. Zdjęto ciało z furmanki , zwinięto w prześcieradło i złożono w dole. Po chwili dół z powrotem zasypywano. A na końcu wycięto z drzewa dwa grube konary, wyciosano z nich proste kije i zbito je w kształcie krzyża. Na końcu uformowano mogiłę i krzyż wbito w ziemię. Tak powstał wojenny grób ze zwłokami młodego człowieka, który stał się od tej pory balastem na długie lata dla drzewa.
A wojna trwała nadal. Ludzie coraz rzadziej zaglądali w te okolice. I tak mijały kolejne lata.
Przyszedł w końcu pewien nieoczekiwany dzień. Gospodarz już od dłuższego czasu wykonywał nietypowe czynności. Pakował wszystkie swoje rzeczy, ze ścian pozbierał obrazy, obrazki, zdjął krzyż, w kartony powrzucał swoje ubrania, cały domowy sprzęt. Wszystko układał systematycznie i dokładnie tak, aby we każdej chwili móc odnaleźć niezbędną rzecz. Aż podjechał duży samochód ciężarowy i kilku ludzi poukładało spakowane rzeczy, meble i cały domowy dobytek. Gospodarz zamknął drzwi na klucz i późnym popołudniem samochód odjechał. Dom został sam, a wraz z nim drzewo.
Odgłosy wojny cichły. Zbliżało się lato, temperatura rosła. Drzewo znów pokryło się zielonym poszyciem z liści, potem zakwitło, aż wreszcie wyrosły kolejne owoce. Spokój i niezmącona cisza przerywana była zazwyczaj świergotem ptactwa bądź bieganiną zabłąkanych zwierząt. Nikt kompletnie tu nie zaglądał. Dom przypominał opuszczony wrak.
Pierwszy dziwnym gościem, który pojawił się pod drzewem był mężczyzna dość dobrze ubrany, który zatrzymał się może najwyżej na kwadrans. Korzystając z tego , że drzewo posiadało olbrzymią koronę z liści, zboczył z drogi i zatrzymał się tutaj , by odpocząć. Usiadł opierając się równocześnie o pień drzewa. Otworzył torbę , wyjął dwie kromki chleba i zaczął jeść. A gdy skończył spoglądał jeszcze przez chwilę przed siebie, ręką pozbierał resztki chleba, zawinął je w papier , wstał i poszedł dalej.
Aż przyszedł jeden z takich dni, co zmienia wszystko. Pod dom zajechały dwa samochody wypełnione po brzegi meblami, sprzętem domowym, ubraniami, walizami i pakunkami.
I tak zamieszkała w tym domu kolejna rodzina. Starszy człowiek i młode małżeństwo. Drzewo spoglądało na nowych mieszkańców. Młodzi ludzie dość szybko zadomowili się w nowym miejscu, byli sympatyczni i mili. Zwłaszcza kobieta, chociażby dlatego , że zaraz na początku ustawiła stół tuż pod drzewem, następnie dostawiła kilka krzeseł i od tej pory miejsce to porą letnią stało się miejscem centralnym. Tutaj rodzina spędzała większość dnia, najwięcej do późnych godzin wieczornych, gdy robiło się chłodno. Cień drzewa stawał się zbawienny, gdy słońce piekło niemiłosiernie, przynosił ulgę i chronił przed rozżarzonym słońcem.
Mijały miesiące. Najpierw dobiegła końca uciążliwa zima. Aż do połowy kwietnia było chłodno. Miejsce pod drzewem było puste, ale gdy tylko promienie słoneczne przygrzały, a temperatura podskoczyła o kilkanaście stopni, wtedy miejsce nagle ożyło i wypełniło się domownikami. Młoda kobieta dokręciła do gałęzi drzewa hamak i często leżała w nim wpatrując się w szumiące , dębowe liście.
Drzewo obserwowało poczynania nowo zamieszkałej rodziny. Coraz rzadziej na powietrze wychodził starszy mężczyzna, choć młoda kobieta często wręcz namawiała go do spacerów wokół domu. Ale przyszedł jeden z kolejnych dni, kiedy starszy człowiek już nie wyszedł z mieszkania, leżał przykuty do łóżka, chorował , a w kilka dni później zmarł.
Zmieniła się tez kobieta. Z każdym dniem przybierała na wadze. Była w ciąży, a ten wiosenny okres był dla niej czasem wyczekiwania.
Po śmierci starszego człowieka młodzi ludzie zorientowali się , że najprawdopodobniej pod ich drzewem jest mogiła. Choć już od dawna nie było tam krzyża , który rozpadł się ze starości, to jednak dziwna wypukłość terenu świadczyła, że w okresie wojny mógł być tu pochowany jakiś człowiek. Ale czy na pewno ? Na to pytanie nikt nigdy im nie odpowiedział.
Ciało starszego człowieka zostało wywiezione, gdzieś poza horyzont roztaczających się widoków ze szczytu drzewa. A zaraz potem narodziło się dziecko – malutka dziewczynka, która w pogodne dni przynoszona była przez matkę pod drzewo. Jego rozłożysta korona, z gęsto porosłymi liśćmi przynosiła tak upragniony chłód. Kolejne istnienie doznawało w tym miejscu szczególnej ulgi przed żarem słonecznym.
A potem przyszła ostra zima, a po niej dość szybko pojawiła się wiosna. Już w połowie marca nie było śladu po śniegu. Początek kwietnia był okresem bardzo ciepłych, wręcz upalnych dni, toteż dość szybko miejsce pod drzewem wróciło do łask, stają c się jak co roku miejscem centralnym.
Dziecko stawiało pierwsze kroki. Kobieta stawała kilka kroków od drzewa i puszczała malutka dziewczynkę w jego kierunku. Malutkimi , drobnymi kroczkami dobiegała ona do pnia i szybko chwytała za niego. Drzewo stało się etapem w nauce chodzenia i stawiania pierwszych, samodzielnych kroków na tym świecie. Gdy tylko poczuła chłodny pień , rozumiała, że nie grozi jej już upadek.
A młody gospodarz coraz częściej wyjeżdżał na kilka dni poza dom. Kobieta zostawała sama, był to dla niej dość trudny okres. Opiekowała się dzieckiem, z chwilą jednak, gdy tylko nadchodziła noc , bała się pustki i samotności. Często czuła strach. Było jeszcze drzewo, była przyroda, ptaki, zwierzęta, ale wszystko to schodziło na daleki plan , gdy pojawiała się noc i ciemność. Wtedy z trwogą usypiała, czekając na próżno na nadejście męża.
Pod dom zajechał gospodarz z dwoma młodymi ludźmi. Nikt nie sądził, że wszystko wizyta ta może zmienić. Faktycznie bieg wydarzeń potoczył się szybko i dziwnie. Najpierw mężczyźni oglądali dąb, potem mierzyli jego odległość od domu i widocznie różnili się w swych ocenach, bo nie mogli znaleźć wspólnego zdania. Podziwiano drzewo, ale zaraz potem znów zaczęto się naradzać. Kobieta przysłuchiwała się im uważnie, poprosiła męża na bok i stanowczo oświadczyła , że się absolutnie nie zgadza. Ale mąż bezradnie rozłożył ręce i powiedział, że drzewo jest za blisko domu i grozi jego zwaleniem się na dach przy dużej wichurze.
Późnym wieczorem mężczyźni siedzieli przy stole pod drzewem, pili alkohol, głośno rozmawiali, gestykulowali, a gdy noc zapadła głęboko poszli spać. Drzewo spokojnie szumiało liśćmi, cichuteńko wpadało w drzemkę tak, aby nie obudzić wtulonych w liście ptaków.
Wczesnym rankiem mężczyźni wyszli przed dom, wyciągnęli z torby siekierę z długim trzonkiem i trzy piły. Potem zaczęli ostrzyć jej zęby.
Tymczasem słońce pięło się coraz wyżej. Kobieta usunęła spod drzewa stół, krzesła, odsunęła też kołyskę, poprosiła męża, aby raz jeszcze się zastanowił i zmienił swoją decyzję. Oczy jego były jednak nieubłagalne. Drzewo poczuło na swoje korze pierwsze pociągniecie ostrzem piły. Mężczyźni dowiązywali liny i napięli je tak, aby dąb nie runął na dom. Nagle poczuło przeszywający ból i w dwie godziny później padło martwe.

Część druga : ŻYCIE

Żołądź . Trzymał w ręku żołądź. Tysiące kilometrów od miejsca w którym spadł. Czy należało go zabrać dalej ze sobą ? Nie ! Był zbędnym bagażem. Zatem jeden głęboki zamach ramieniem, wyrzut i żołądź wylądował kilkanaście metrów dalej. Przeznaczeniem jego było zostać tu, na północy Afryki w ziemi libijskiej, w samym środku pustyni. Ale historia tego żołędzia nie była ot taka zwykła. Urodziło go – DRZEWO – to samo, które rosło samotnie przed domem w polskim krajobrazie. Drzewo początkowo uniknęło śmierci, potem żyło, rosło w spokoju i wydawało owoce. Cała masa żołędzi spadała co roku na ziemię. Jesienią, gdy gospodarz porządkował obejście domu, zmiatał je wraz z liśćmi, następnie wrzucał do ogniska. Ich los był krótki, żaden z nich nie miał szans, aby zakiełkować, puścić korzonki i wrosnąć głęboko w ziemię, a potem piąć się powoli w górę. To być może oznaczało, że na każdym kroku czyhała pułapka, w którą owoc mógł wpaść.
Tego dnia pod dom zajechała furmanka. Furman zatrzymał konie tuz pod drzewem, aby mogły w cieniu odpocząć od słońca. Po chwili przyniósł im dwa wiadra pełne wody i przewiesił przez dyszel. Konie łapczywie zanurzały łby, spragnione nabierały wodę. Tymczasem gość rozmawiał z gospodarzem. Wizyta trwała kilka minut. Na koniec, kiedy zaczęli się żegnać i wsiadać do furmanki, wtedy gość schylił się nisko i podniósł z ziemi żołądź. Zawsze lubił cos trzymać w ręku i pomyślał , że przez dalszą część drogi – żołądź będzie jego maskotką w ręku.
Wkrótce ruszyli spod domu. Żołądź wędrował między palcami, czasem z ręki do ręki, na końcu spoczął w kieszeni. To był początek jego drogi. Tymczasem tkwił w kieszeni marynarki, ale wędrówka dopiero się zaczynała.
Człowiek, który był w posiadaniu żołędzia dostał całkiem nieoczekiwana propozycje uczestniczenia w ekspedycji turystyczno naukowej po północnej Afryce. Pakując swoje ubrania, podręczne przybory i wszystko to co niezbędne w takich okolicznościach, spakował także marynarkę, w kieszeni której spoczywał owoc dębu. Ekspedycja miała odbyć dość długą trasę pomiędzy Marokiem a Egiptem. Czas przewidziany był na kilka miesięcy. Jego partnerzy długo przygotowywali się do tego przedsięwzięcia , najpierw opracowali dokładna trasę, potem zbierali fundusze, załatwiali wizy i bilety na samolot. Tym sposobem ekspedycja wyruszyła do Maroka. W jednej z toreb podróżnych spakowana była marynarka z żołędziem w kieszeni.
Podróż po Afryce rozpoczęli od opuszczenia lotniska , spakowaniu bagażu do samochodu terenowego i ruszyli na początek drogi po pustyni. Kilkanaście dniach później przekroczyli granice Algierii. Co parę dni zmieniali ludzi do obsługi, zatrudniając kolejnych tubylców. Powoli poruszali się na wschód. Spotykali się z różnymi warunkami pogodowymi, ale przeważnie piekło słońce. Nocą temperatura spadała. Te drastyczne wahania sprawiały, że zaczęły pojawiać się problemy zdrowotne. Górzystym terenem posuwali się dalej, często jednak trasa zahaczała o tereny pustynne. Niejednokrotnie brakowało wody. Ich wytrwałość, zapał, chęć pokonania całej trasy, być może niemożliwość odwrotu – wszystko to decydowało, że ekspedycja kilometr po kilometrze zbliżała się do granic Libii. W nowym kraju jakby z dnia na dzień warunki zmieniły się diametralnie. Wzrosła temperatura i kolejne dni stały się dla uczestników bardzo uciążliwe.
W jednym z hoteli uczestnicy ekspedycji postanowili odpocząć i zatrzymali się na dwa dni. Zaczęli przeglądać swoje bagaże i wtedy właśnie uczestnik wyprawy znalazł w marynarce żołądź. Zastanawiał się długo, skąd mógł się wziąć tutaj na pustyni ? Dawno już o nim zapomniał. Teraz pomyślał, że w czasie długich, codziennych wędrówek – ten właśnie żołądź, będzie zabawa w jego ręku. Tak bardzo lubił coś trzymać w dłoni i teraz ten malutki owoc z Polski miał spełnić tę rolę.
Gdy wyruszyli ponownie, uczestnik wyprawy trzymał już żołędzia w ręku, przekładając go miedzy palcami. Zabawa ta trwała do późnego popołudnia. Samochód wlókł się wyboistą, ledwo dostrzegalną drogą wśród pustynnego krajobrazu. I wtedy zarządzono kilkuminutowa przerwę. Człowiek z żołędziem w ręku odszedł kilkadziesiąt metrów od pozostałych uczestników, wpatrywał się w sinożółty kolor pustyni i nagle uświadomił sobie co trzyma w ręku. Tysiące kilometrów od miejsca, w którym spadł z drzewa. Czy należało do zabrać dalej ? Nie ! Był zbędnym bagażem. Zatem wykonał głęboki zamach ręką i żołądź poleciał daleko i spadł tysiące kilometrów od miejsca, gdzie drzewo go zrodziło. Po krótkim postoju ekspedycja ruszyła dalej.

Od północy, znad Morza Śródziemnego wyruszyła karawana Beduinów, wędrowców, która zmierzała daleko na południe w kierunku Czadu. Karawanę stanowiło kilkadziesiąt osób. Ale warunki, w jakich przyszło im się przemieszczać były niezwykle trudne i uciążliwe. Już po trzech dniach, prawie dziesięć osób wycofało się. Nie zraziło to reszty, dlatego wczesnym rankiem wyruszyli dalej, tak aby możliwie jeszcze przed godziną dziesiątą dotrzeć do oazy. Tam mieli przeczekać pięć godzin. W tym czasie z nieba wylewał się żar, który wypalał skórę ludziom i wielbłądom. A nocą temperatura spadała, jednak tubylcy znosili te skoki dość łagodnie. I tak dzień za dniem wędrowali dalej. Gdy osiągnęli środek pustyni kłopoty zaczęły się potęgować. Na każdym pr5zystanku w oazach zostawało dwóch, czasem trzech ludzi. Mieli dość trudów wędrowania i postanowili czekać na następne karawany i wtedy wznowić ewentualnie dalsza drogę. Czasem eliminowała ich choroba albo padały zwierzęta.
W kolejnym dniu pomiędzy przystankami w oazach zerwała się burza piaskowa. Jeden z Beduinów zeskoczył z wielbłąda, zaczął natychmiast okrywać jego łeb i ślepia, jednak w tym momencie kolejny silny podmuch burzy piaskowej spłoszył zwierzę, które wyrwało sznur z ręki i szybkim galopem umknęło w głąb pustyni. Pozostali uczestnicy zajęci swoimi sprawami nie zauważyli całego zajścia. Bieg wypadków potoczył się tak szybko, że Beduin nagle pozostał sam, a karawana zniknęła mu z oczu. Beduin był bezradny, burza szalała i pozostało mu tylko skulić się za wystająca skałą, okryć się pledem i czekać. Gdy po dwóch godzinach wiatr ustał, Beduin wygrzebał się spod piachu, wstał i popatrzył przed siebie. W którąkolwiek stronę nie spojrzał, widział jedynie horyzont pełen piachu. Wiedział, że karawana nie zawróci, nie wiadomo, kiedy odkryją jego brak, a może wcale nikt tego nie zauważy. Nie miał żadnej nadziei, postanowił iść. Godzinami brnął w piachu, potem zapadła noc. Tych kilka godzin wiedział , że przetrwa, ale jak rozpocznie się nowy dzień i wstanie słońce, i zacznie się piekło, wtedy pojawią się poważne problemy. Tym bardziej , że manierkę z wodą miał wypełnioną tylko w połowie. Brnął zatem przed siebie, obserwując słońce, jego parabolę przesuwania się, co było jego szansą orientacji w kierunku marszu. To, że zmierzał w prawidłowym kierunku – tego był pewien. Czy starczy mu sił, wody – tutaj miał obawy graniczące z panicznym strachem. Dlatego po manierkę sięgał coraz rzadziej, a pragnienie wzrastało. Powoli opadał z sił, robił coraz częstsze postoje. Kolejna noc, kolejny dzień, a kresu wędrówki nie było widać wcale. Wreszcie padł wyczerpany, zajrzał do środka manierki. Było w niej zaledwie parę kropel wody. Szybko zakręcił ją z powrotem. Siedział, nie mając żadnej nadziei. Od kilku dni krajobraz nie zmieniał się wcale. Ciągle piasek, kamienie, słońce i nocą księżyc. I znowu żar, pragnienie, spiekota, bezsilność i niemoc. Patrzył przed siebie i widział niezwykłą poświatę tam , gdzie łączyły się promienie słońca z żółtością piasku. Tu, na ziemi dobiegał kres wędrówki promienia słonecznego. Zasnął , ale po chwili wysoka temperatura go obudziła. Znowu przymknął oczy i ponownie usnął. Ale obudził się prawie natychmiast. Oblany potem , wyczerpany nie miał szans na sen . I wtedy zauważył wystający z piasku przedmiot, którego kształtu nie znał. Sięgnął po niego ręką i z piachu podniósł owoc polskiego dębu, porzucony kiedyś żołądź. Nie miał pojęcia co trzyma w ręku, ale miał wrażenie, że jest to niezwykłe ziarno, intuicja podpowiadała mu, że jest to coś co może ożyć. Potrzebna mu była tylko woda, ta sama , której pragnął on sam. Długo wpatrywał się w owoc dębu, trzymał je na wyciągniętej z dłoni i wtedy nagle wpadł na szaleńczy pomysł. Wiedząc, że tych kilka kropel i tak nie uratują mu życia i mając równocześnie przeświadczenie, że ta sama cząstka wody da nowe życie temu ziarnu, ułożył go na piachu, odkręcił manierkę i kilka malutkich kropel wody spłynęło po jego powierzchni. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego, o czym chyba nie śnił, czego nie mógł przewidzieć. Krople wody stały się początkiem cudu. Żołądź zaczął rozchylać swoja skorupkę, puszczał najpierw kiełki, a potem korzonki. Już po kilku minutach wyrósł pień, a na nim gałęzie i liście. Tuz pod drzewem zazieleniła się trawa. Beduin przyglądał się temu zjawisku z niedowierzaniem, a drzewo rosło coraz wyżej, liście pokryły wkrótce całe drzewo. Ciało leżącego człowieka znalazło się nagle w cieniu. W tym samym momencie spod drzewa trysnęło źródło wody. Beduin patrzył na płynąca wodę , po czym ukląkł i najpierw ucałował ziemię , a następnie zanurzył usta w wodzie. Już wiedział , że ocalał. Powoli zanurzył całą swoja głowę w wodzie, po czym otworzył oczy. Drzewo rosło spokojnie, liście szumiały, a słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Patrzył na drzewo, powoli zaczął przyzwyczajać się , że ono na pewno jest, że zostanie z nim sam na sam, dokładnie w tym miejscu, gdzie zrodziło się źródło. Przez tysiące lat żadne z drzew tu nie wyrosło, żadne nie zdołało się oprzeć burzom piaskowym. Czuł wyjątkową i siłę i moc tego drzewa. To on – zwykły Beduin dał życie temu drzewu, tak dziwnemu, które miało zupełnie mu nie znane kształty liści. Patrzył na to nowe drzewo, doświadczał niezwykłego uczucia spokoju i szczęścia. Cudem nazwał odnalezienie owocu tego drzewa, ale wylanie wody na ten owoc – to była desperacja i pewnego rodzaju amok. Teraz istniał tylko czas, a on sam jakby usuwał się ponad ten czas – było czyste trwanie, czyste szczęście w tym magicznym zakątku świata, który stał się dla niego jedyną, prawdziwa ojczyzną...
A gdy minęła noc i Beduin otworzył oczy – wszędzie dookoła znów zaległ krajobraz piachu, skał i słońca. Nie czuł jednak pragnienia, natomiast tuż przed sobą dostrzegł cień. Podniósł głowę do góry . Tuz nad nim rozciągała się najprawdziwsza zieleń korony drzewa.

A.C.
08.03.2004

Artykul był czytany : 293 razy
Autor: A.C.
Komentarze
1. XXX
W kazdym zdaniu poezja. I w dodatku optymizm - on gośći w tych opowiadanich po raz pierwszy
2. dyslektka
Cos umiera żeby cos mogło żyć To tylko życie a może aż życie dziękuje
3. kaltr
Zwykkledrzewo - a pokazana jest radość, smutek i śmierć, zwykły dzień na swiecie i zwykła codzienna rzeczywistość. Ale jest w tym poezja, filozofia i chwila zadumy. I ten niecodzienny , ale przeciez możliwy scenariusz z żołądziem - gdzie filozofia i optymizm biorą górę i kończy sie opowiadanie optymistycznie i po skończeniu czytania, człowiek nagle zastanawia sie ( i to jest zagadka ) co to wszysto oznacza? Może na początku wydawać sie może , że główny bohater ma fatamorgane , ale filozofia opowiadania sprawia, że to nie sen ani omam tylko najprawdziwsza radość . Czasem w życiu trzeba zrobić cos nadzwyczajnego, co nie mieści się w żadnym kononie postępowania i ten moment może zadecydować o jego jedynej szansie w życiu. Dziekuje za to opowiadanie i prosze o następne.
4. rtr
Bożer !!! to jestem ja tam na pustyni - tylko, że ja nie miałbym tej odwagi !!!!
5. coś
Kawałek dobrej literatury!!!
6. rak
Jest to całkiem , całkiem opowiadanko
7. kaltr
Warto jeszcze powalczyć o lepszy styl
8. brama raju
Pomysł jak najbardziej...ciekawe
9. barman
Moje wyrazy uznania !!!
10. XXX
Lubie czytac tego typu literaturę - jest naprawde do sprawienia , że nasz umysł nad czyms się misi zastanowić
11. dryf
całkiem niezłu tekst
12. Francja
Opowiadanie przednie...
13. rf..
Jest ciekawe i naprawde dobre. powodzenia zycze autorowi
14. brama
Każdy musi kiedyś odpowiedzieć za swoje grzechy - i to jest o tm
15. Zuzanna
Jakie to cieplutkie! Można się oderwać na chwilkę od rzeczywistości... Dużo tematów przewinęło się przez to opowiadanie, a wszystko jest poruszane w delikatny, subtelny sposób. Styl pisania sprawia, że od czytania trudno się oderwać. Gratuluje i serdecznie pozadrawiam autora
16. aders
Jest w tym opowiadaniu głębszy sen, jest jakis tajemniczy klimat, jest pewnego rodzaju fantazja przeplatajaca sie z milością. bardzo miła lekturka
17. bezamemuczio
Wysniona bajka ..ale jaka????